Ważne:
Strona Główna / Miasto-Ogród / Miasto Ogród - Aktualności / Wspomnienie o profesorze Kazimierzu Michałowskim

Wspomnienie o profesorze Kazimierzu Michałowskim

15 października 2022 roku obchodzimy Międzynarodowy Dzień Archeologii, dlatego z tej okazji chcielibyśmy przybliżyć sylwetkę profesora Kazimierza Michałowskiego – polskiego archeologa, egiptologa, historyka sztuki, członka Polskiej Akademii Nauk, profesora zwyczajnego Uniwersytetu Warszawskiego, twórcę polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej i prekursora nubiologii, wieloletniego mieszkańca Podkowy Leśnej.

Poniżej prezentujemy przedruk fragmentu książki „Wspomnienia podkowian” t.II  wydanej w 2004 r. w ramach Biblioteki Podkowiańskiej tom X, s. 150-158.


TAKI BYŁ PROFESOR

Profesora Kazimierza Michałowskiego wspomina dr Stefan Jakobielski, jego wieloletni współpracownik, kierownik misji w Starej Dongoli w Sudanie, adiunkt i kierownik Pracowni Nubiologii Zakładu Archeologii Śródziemnomorskiej PAN.

Bardzo trudno opowiedzieć, jakim człowiekiem był Profesor, choć byłem przy nim na co dzień przez długie lata. Nasza pracownia Za­kładu Archeologii Śródziemnomor­skiej PAN mieściła się w Podko­wie Leśnej, na parterze willi pań­stwa Michałowskich, gdzie był spo­kój i znakomite warunki. Telefon najczęściej nie działał, więc nikt nie przeszkadzał pracować, a ko­lejka jeździła punktualnie. Było to bardzo miłe, nie wspominając już o świeżym powietrzu, sympatycznej atmosferze i o kawie u pani Krystyny Michałowskiej.

Profesor w zasadzie mieszkał w Warszawie, ale często przyjeż­dżał pracować do Podkowy, zwłasz­cza, kiedy coś pisał. Przede wszystkim jednak był wicedyrektorem Muzeum Narodowego; tam miał najwygodniejsze biurko do pracy; jednocześnie prowadził Katedrę Archeologii Śródziemnomorskiej na Uniwersytecie Warszawskim i był kierownikiem Zakładu Archeologii Śródziemnomorskiej PAN, za co zresztą nie brał pieniędzy.

Zacznijmy od tego, że sama nazwa „archeologia śródziemnomor­ska” to pomysł Profesora, jeszcze przedwojenny. Profesor szukał for­muły, która pozwoliłaby połączyć archeologię klasyczną z egiptologią i chciał na obu tych obszarach widzieć polskie misje. Trudno było bowiem wydzielić z Egiptu kulturę hellenistyczną — nie można do egiptologii zakwalifikować problematyki Aleksandrii, która należy do kultury klasycznej, ale przecież leży w Egipcie. Te dwa obszary kultu­rowe bardzo silnie się zetknęły i tak już zostało aż do chrześcijaństwa, które w całości wywodzi się z obszaru śródziemnomorskiego. Może z pozoru trudniej zaliczyć do niego Sudan, ale nie zapominajmy, że przez długi czas panowania egipskiego Nubia stanowiła część Egiptu. Potem znów było odwrotnie, gdy nad Egipcjanami panowali czarni faraonowie z XXV dynastii, tzw. etiopskiej, a w rzeczywistości nubij­skiej.

Profesor prowadził przed wojną prace wykopaliskowe w Edfu nad Nilem; była to wspólna misja polsko-francuska. Od połowy lat pięćdziesiątych polskie misje archeologiczne pojawiły się na Krymie, w Egipcie, Sudanie, Syrii, na Cyprze i w Iraku. Trzeba pamiętać, że Pro­fesor był wtedy pionierem, wszystko musiał organizować od początku, zwłaszcza pieniądze, ale jako autorytet na skalę międzynarodową miał zupełnie wyjątkową pozycję. Uprawiał wysokiej klasy menedżerstwo. Załatwiał wszystko u siebie w gabinecie, nie tylko przez telefon, ale i przez urzędników, którzy do niego przychodzili. Taki był zwyczaj, którego przestrzegali nawet ludzie z KC.

W muzeum tylko z pozoru praca jest cicha i spokojna. W rze­czywistości był to kocioł. Profesor często prowadził dwie rozmowy telefoniczne naraz, a z trzecią osobą rozmawiał w tym samym czasie w gabinecie. My, jego asystenci, koczowaliśmy w sekretariacie, bywało, że i cały dzień. W zespole profesora każdy był za coś odpowiedzialny. Jeden za sprawy związane z egiptologią, drugi za pisanie listów po francusku, kto inny — po niemiecku albo angielsku. Swoje książki też dyktował komuś, kto był z tego zakresu specjalistą, chodziło o to, by człowiek z pewną wiedzą w swojej dziedzinie nie tylko nie robił błędów, ale był partnerem do konsultacji. Ja zajmowałem się tym, co dotyczyło Faras i Nubii, dyktował mi więc rzeczy o Nubii, komuś in­nemu o Syrii, a później już sam pracował nad tekstem. Profesor mówił nam na ty, ale dopiero od magistra wzwyż. Do studentów zwracał się per pan. Było to bardzo sympatyczne.

Był człowiekiem stanowczym, wiedział czego chcę. Miał niepodwa­żalną pozycję i był doskonałym dyplomatą. Nigdy nie poszedł na żadne kompromisy polityczne, nie zapisał się do partii, wyznawał zasadę, że jest archeologiem i nic mu do polityki. I nam to wpoił. Polska Stacja Archeologiczna w Kairze była zawsze wyłącznie placówką naukową. Profesorowi proponowano kiedyś spore pieniądze dla stacji, by włą­czyć ją w planowany instytut kultury polskiej. Powiedział: nie, żadnych instytutów kulturalnych. Chcecie instytut, to sobie róbcie, ale ja zaj­muję się tylko archeologią. A jeżeli ktoś chce przyjechać, odwiedzić nas i przenocować — proszę bardzo, jak będzie wolny pokój. Insty­tut oznaczałby podległość pionowi MSZ. Dzięki takiej postawie nasza archeologia w Sudanie i w Egipcie przetrwała wszystkie zawirowania polityczne, jakie w tych krajach następowały. Przecież tam raz dobrzy byli Amerykanie, raz Rosjanie, a zdarzyło się i tak, że zamknięto wszystkie konsulaty krajów za żelazną kurtyną, a przy okazji wszystkie instytuty doczepione do instytutów kulturalnych związanych z pionem dyplomatycznym. Czesi i Węgrzy zostali bez instytutu, natomiast nikt nie ruszył polskiej stacji archeologicznej w Kairze, bo to była placówka naukowa, niezależna od MSZ.

Drugą ważną sprawą było uloko­wanie wtedy budżetu stacji nie na uniwersytecie, do którego formalnie należała i należy, a przy minister­stwie finansów. Stacja musiała mieć swój wydzielony budżet dewizowy, bo złotówka była niewymienialna. I taki budżet istniał dzięki codzien­nym staraniom Profesora, który wy­znawał jedną zasadę: nigdy nie od­mawiał wywiadów. Prasa miała do niego wstęp o każdej porze dnia i nocy, różne gazety zresztą, ale naj­bardziej kochany był „Express Wie­czorny”. Profesor mówił zawsze: nie jest ważne, co ja załatwię z mini­strem na wysokim szczeblu, bo mi­nister tylko każe zrealizować, ale jak każda urzędniczka w ministerstwie będzie coś o nas słyszała i będzie wiedziała, że to dzięki niej istnieje archeologia polska, to ona wyjmie z szuflady, co trzeba. Ale ona musi w „Expressie” czytać co drugi dzień o mnie. Żeby wiedziała, że coś ważnego robi.

Działał bardzo współcześnie, choć nie wiem, czy w dzisiejszych czasach poradziłby sobie z finansowaniem tego wszystkiego. Dzisiaj trzeba biegać za sponsorami, wątpię, czy by sami przyszli. Wtedy był jeden decydent i jeden sponsor i z nim trzeba było pertraktować. Wiele rzeczy nam było wolno jako zwariowanym naukowcom, którzy tam gdzieś są i machają polską flagą, a to się opłaca. Przypuszczam, że większość ówczesnych kręgów dyplomatyczno-partyjnych uważała, że ta robota Polsce służy.

*

Są takie inicjatywy Profesora, o których mówi się rzadziej. W po­łowie lat pięćdziesiątych w Egipcie zapadła decyzja o budowie nowej tamy na południe od Asuanu. Oznaczało to powstanie wielkiego zbior­nika na Nilu, między I i III kataraktą. Tym samym pod wodą miała się znaleźć ogromna część Nubii wraz ze wspaniałymi zabytkami kul­tury i sztuki. Władze egipskie zabroniły więc wszystkim zagranicznym misjom archeologicznym prac w Górnym i Dolnym Egipcie i zażądały prowadzenia badań wyłącznie w Nubii, czyli na południu kraju. Śro­dowiska archeologiczne protestowały przeciw zakazowi, choć zdawały sobie sprawę, że Egipt nie poradzi sobie własnymi siłami z rato­waniem nubijskich zabytków. Profesor poprowadził wtedy ekspedycję statkiem wzdłuż Nilu, do granicy sudańskiej, żeby zebrać informacje, co właściwie w Nubii dałoby się badać. Zatrzymywali się tu i ówdzie, badali osady, trochę rytów skalnych i powstał z tego później raport, opublikowany w biuletynie Akademii Nauk po polsku, rosyjsku, an­gielsku i niemiecku. Było to tuż przed ogłoszeniem apelu UNESCO o ocalenie Nubii, który — zważywszy na wyjątkową międzynarodową pozycję Profesora — musiał uwzględniać wnioski z polskiej wyprawy. Zresztą autorytet Profesora i jego talent dyplomatyczny sprawiły, że strona egipska mogła, nie wycofując się ze swego stanowiska, zezwolić na kontynuowanie prac cudzoziemskich misji.

Na apel UNESCO zgłosiły się misje z ponad czterdziestu kra­jów. Swój wysiłek badawczy skoncentrowały na pięćsetkilometrowym odcinku Nilu, który miał być zalany wodami jeziora, w geografii nazy­wanym Jeziorem Nasera. Nota bene w tym mniej więcej czasie prezes Royal Geographical Society w Londynie napisał w „Paris Match”: mam nadzieję, że to nowe jezioro, jakie powstanie, nie będzie się z jednego końca nazywało jeziorem prezydenta Nasera, a z drugiego — jeziorem prezydenta Abbuda, tylko po prostu Jeziorem Nubijskim. Tak się nie stało, choć niektóre sudańskie mapy podają właśnie nazwę: Jezioro Nubijskie.

Wszystko to, pamiętajmy, działo się po wojnie sueskiej, kiedy — przynajmniej w końcu lat pięćdziesiątych — z powodów politycznych działalność francuska i angielska, a więc dotychczasowych potęg archeologicznych, została w Egipcie poważnie ograniczona. W akcji nubijskiej jednak i te misje wznowiły swoją działalność.

Znaleźliśmy się więc tam w odpowiednim momencie. Rolę Profesora najlepiej chyba ilustruje fakt, że został przewodniczącym komitetu ekspertów zajmującego się przeniesieniem świątyni Abu Simbel. Cała sprawa przeniesienia tej największej i najpiękniejszej świątyni, zresztą zakończona wielkim sukcesem, została przez UNESCO zaniedbana i z początku źle poprowadzona. Zaakceptowano bowiem projekt włoski, sprzeczny z zasadami konserwacji i archeologii i tak powszechnie skrytykowany, że w końcu UNESCO musiało się z niego wycofać. Kiedy został już zdjęty z agendy, okazało się, że jest bardzo mało czasu na realizację czegokolwiek innego. Budowa tamy trwała i w krótkim czasie, który pozostał do zatopienia Nubii, można było już zdecydować się tylko na tzw. projekt egipsko-szwedzki. Wokół Abu Simbel rozgorzała dyskusja w prasie całego świata, w ostatniej chwili pojawił się jeszcze projekt francuski, w rezultacie najwęższe, trzyosobowe grono specjalistów, wśród których był profesor Kazimierz Michałowski, wydało opinię, która przesądziła o decyzji Dyrektora Generalnego UNESCO. Postanowiono zrealizować projekt szwedzko-egipski, a więc pociąć świątynię Abu Simbel na bloki i przenieść je na nowe miejsce, wewnątrz sztucznej góry z kamienia. Decyzja wiązała się z pewnym ryzykiem, podzieliła środowisko archeologów, ale trwająca dziesięć lat jej realizacja zakończyła się sukcesem. Siedmioosobowemu komitetowi ekspertów, który te prace nadzorował, przewodniczył profesor Michałowski, a jego rola, która mogła wyglądać tylko jak honorowa prezesura, była w rzeczywistości ciężkim kawałkiem chleba. Trzeba było wielkiego taktu Profesora, żeby wszystkie rozbieżne poglądy i tendencje jakoś pogodzić i doprowadzić rzecz do szczęśliwego finału.

*

Jeśli chodzi o Nubię, najbliższą memu sercu, to w tej dziedzinie zdarzyło się bardzo wiele. Fakt, że Profesor był pierwszym przewodniczącym Międzynarodowego Stowarzyszenia Nubiologów, był zupełnie oczywisty; to on doprowadził przecież do wyodrębnienia nubiologii jako osobnej dziedziny badań. Archeologia nubijska siedziała niejako okrakiem na kilku dyscyplinach — potrzebna tu była i egiptologia, i historia sztuki, historia religii i chrześcijaństwa. To zresztą wiąże się z interdyscyplinarnym charakterem wykopalisk, który Profesor starał się lansować, z dobrym skutkiem. W tej chwili jest to zupełnie normalne, ale kiedyś ze zdziwieniem mówiło się, że na wykopaliskach u Profesora jest antropolog, architekt, konserwator, rzeźbiarz czy artysta malarz. W myśl starej szkoły, każdy sam umiał kreślić plan; tu po raz pierwszy współpracowali specjaliści z różnych dziedzin i nazywano to polską szkołą archeologiczną. Taki był początek interdyscyplinarnych składów misji, które potem stały się regułą. Myślę, że był to wpływ francuskiej szkoły, z którą profesor zaczynał badania w ostatnich latach przed wojną.

Skoro jesteśmy przy wykopaliskach — zawsze przed wyjazdem odbywała się narada robocza; każdy wyjeżdżający musiał wcześniej przeczytać literaturę dotyczącą stanowiska, na którym miał pracować. Z kolei po powrocie, często jeszcze w stacji w Kairze, odbywały się „sesje dywanowe”, czyli przegląd całego zebranego materiału, sortowanie zdjęć, jednym słowem — obowiązkowa, wspólna praca nad przygotowaniem publikacji z zakończonego sezonu. Bywało i tak, że na następny rok taka publikacja z poprzedniego sezonu była już gotowa, co w archeologii jest rzadkością.

U Profesora na wykopaliskach obowiązywały pewne reguły i bardzo żałuję, że te zwyczaje pozanikały, choć niektóre zdawały nam się sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Na przykład Profesor nie lubił, a raczej zabraniał chodzenia w krótkich spodniach, bo nie wypada. W Sudanie jakoś się z tego wykręciliśmy, bo tam policja chodziła wtedy w szortach, choć dość długich, ale to nam posłużyło jako argument.

Po drugie, obowiązywał kompletny zakaz grania w karty, ponieważ Profesor uważał, że grać można tylko w brydża, a to oznacza, że trzeba dograć robra, w związku z czym siedzi się do rana i to przynosi szkodę wykopaliskom. I słusznie. Natomiast nie przyjął do wiadomości, że można grać w karty w cokolwiek innego. Pamiętam, jak kiedyś był na nas wściekły: — Bo wyście grali w brydża. Po czym zastanowił się i powiedział: — Zaraz, zaraz, jak to było? Policzył, że było nas trzech i mówi: — Jak to? Z dziadem? Ja na to mówię: Panie profesorze, myśmy grali w kanastę.   To też niedobrze, odpowiedział i tak się skończyło.

Trzecia sprawa — na wykopaliskach nie wolno było siadać. Profesor uważał, zresztą słusznie, że dla ludzi, którzy obok ciężko pracują, widok cudzoziemca, który siedzi, podczas gdy oni noszą ciężkie kosze jest nie do przyjęcia. Nie wypada. — Jak — mówił — jesteście zmęczeni, to udawać, że się czyści mur. I wtedy można było przykucnąć przy murze. To stara szkoła patrzenia na ludzi. Myśmy nie mieli żadnych kolonialnych zapędów, a w Egipcie, który wprawdzie nigdy kolonią nie był, panowało sporo takich zwyczajów. Tam przychodził inspektor z rozkładanym krzesełkiem, miał jeszcze chłopaka, który trzymał nad nim parasol — zupełnie jak za faraonów. Siedział na tym krzesełku na wykopie, ale autorytetu u robotników nie miał. Myśmy traktowali ludzi normalnie, po ludzku i nie wpadliśmy na pomysł, żeby miało być inaczej. Teraz już tego problemu w ogóle nie ma, jak się coś rysuje, to wygodniej jest usiąść, nawet komputer na wykopaliskach nie jest dla miejscowych sensacją. Ale wtedy sytuacja była inna.

Jednej rzeczy Profesor zawsze pilnował. Codziennie o siódmej rano szedł pierwszy na wykop. Pracowaliśmy metodą dyżurów — jedna osoba szła na wykop rano, a wszyscy inni przychodzili po śniadaniu. Było to o tyle dobre, że z samego rana jest bardzo zimno, człowiek właściwie nie jest zdolny do żadnej roboty, dopóki słońce dobrze nie wstanie. Wkłada się dwa swetry, kurtkę, a potem co pół godziny coś zdejmuje. Profesor zawsze szedł rano, niezależnie od tego, kto miał dyżur. Mieszkał w namiocie, wolał to od domów, w których mieszkała reszta grupy. Regenerował się bardzo szybko, potrzebował piętnastu dwudziestu minut na drzemkę po południu i był jak nowo narodzony. Czas na odpoczynek był od obiadu, który jedliśmy koło trzeciej, do tea-time’u, czyli piątej po południu. Na wykopaliskach pracuje się do późna, bo wieczorem jest pora na całą pracę dokumentacyjną. Zasadą była też codzienna wspólna kolacja, a po zakończeniu misji Profesor zawsze zabierał nas w Kairze do kina, zwykle na amerykańskie filmy. W Kairze oglądałem więc pierwsze Bondy.

Zdarzały się chwile zaskoczenia. Pamiętam – w pierwszym bodaj sezonie w Faras, trwało opróżnianie katedry z piasku. W jednym z okien tkwił fragment kraty. Byłem wtedy bardzo młodym człowiekiem i któregoś dnia rano poszedłem do katedry i zobaczyłem, że robotnicy sypią piasek przez okno, w którym przedtem była krata. A kraty nie ma. Szalenie się zdenerwowałem, biegnę do obozu, wpadam do pracowni i krzyczę: – Co za osioł kazał sypać piach przez to okno?! Na co podnosi się Profesor i mówi: -Ja. – Panie Profesorze, przecież tam była krata! – To w tym oknie była krata? To chodź, szukamy jej. Rzeczywiście, znaleźliśmy ją w pobliżu.

 Przy całym szacunku, jakim darzyliśmy Profesora, na co dzień mówiło się o nim „stary”. Konserwator Józef Gazy, który w Faras zdej­mował większość fresków ze ścian, pracując zwykle aż do zmierzchu, kiedyś opowiadał mi, że teraz stary przychodzi po południu i w ogóle nie chce zejść do obozu. I w tym momencie się odwraca, patrzy, a ten „stary” stoi za nim. A Józef, zupełnie nie zbity z tropu, mówi: — tak właśnie tu opowiadam, panie profesorze, o tych staruszkach — apostołowie Jan i Piotr z fresków, nazywaliśmy ich staruszkami — jak ich zdejmowałem, to jeden w ogóle nie chciał zejść.

*

Zdarzało się, że ktoś mówił o Profesorze, że nie ma poczucia humoru. Nieprawda. On tylko nie opowiadał byle jakich dowcipów. Pamiętam historię dwóch polskich mechaników, którzy jechali nocą „nyską” nad Nilem. W pewnej chwili spotkali autostopowiczkę, która starała się ich zatrzymać. Zabrali ją do samochodu i w tym momencie zza rogu wypadło dwóch panów w galabijach, jeden z bronią krótką, drugi z dłuższą, obaj najwyraźniej z obyczajówki. Doszło do szamota­niny z kierowcą, który w rezultacie tej perswazji złamał jednemu z nich szczękę, w związku z czym zabrał go do samochodu, żeby zawieźć do szpitala. A drugi w tym czasie wyciągnął broń i strzelił w odjeżdżającą „nyskę” tak nieszczęśliwie, że trafił w siedzenie panienkę, która była w środku. Już dwie ofiary jechały do szpitala. No i ktoś opowiada tę historię, a Profesor siedzi, słucha i mówi: — Boże, to okropne, to okropne, zupełnie jakby rękę pianiście.

Finał tej sprawy był zresztą taki, że mechanicy tego samego dnia spakowali się i na wszelki wypadek odlecieli do kraju, a my nazajutrz przeczytaliśmy w prasie, że dwóch polskich turystów miało incydent z policją z powodu nieznajomości języka.

*

Generalnie rzecz biorąc, Profesor był przede wszystkim człowie­kiem zdyscyplinowanym, niezwykle odpornym fizycznie i psychicznie. Miał sporo dystansu do własnych przypadłości, ale był w bardzo do­brej formie. Mam teraz doskonałą perspektywę, bo jestem mniej więcej w tym samym wieku, w jakim Profesor był w Faras. Pamiętam ostatnie dni ostatniej kampanii w Faras. Rzecz działa się w końcu kwietnia, było bardzo gorąco, robiliśmy wtedy skrzynie, pakowaliśmy freski, więcej było stolarki niż archeologii — śruby, deski, kołdry do pako­wania. Pracowało się wtedy w ruinie katedry, której część już została rozebrana, i mniej więcej co półtorej godziny biegliśmy wykąpać się w Nilu. Krokodyli tam nie było. Profesor chodził z nami, ale nigdy się nie kąpał. My pływaliśmy sobie w Nilu, a Profesor siedział najczęściej na starej łodzi i patrzył. I w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że on nas cały czas liczy, czy mu się ilość główek zgadza i czy kogoś nie trzeba ratować. Wszystko sprawdzał, nigdy nie wierzył bezkrytycznie i zawsze nad wszystkim czuwał.

Notowała Anna Żukowska-Maziarska

Tekst publikowany w „Podkowiańskim Magazynie Kulturalnym” nr 4-1(31/32)/01

 

Fotografie: Wikipedia

 

Sprawdź również

Życzenia Świąteczne

 
 

MENU

Podkowa Leśna

Skip to content